4 minuty czytania • 17.10.2024 16:28
Były wiceprzewodniczący Rady Miasta Lublin kłamcą lustracyjnym. Współpracował ze służbami bezpieczeństwa PRL
Udostępnij
Stanisław Kieroński, były radny klubu prezydenta Krzysztofa Żuka, złożył nieprawdziwe oświadczenie lustracyjne, że nie współpracował organami bezpieczeństwa – uznał dziś Sąd Apelacyjny w Lublinie podtrzymując wyrok Sądu Okręgowego. Wyrok ma wymiar symboliczny – Kieroński nie jest już radnym, więc mandatu nie straci.
Przypomnijmy, że w czerwcu zeszłego roku Sąd Okręgowy w Lublinie uznał, że Kieroński złożył nieprawdziwe oświadczenie lustracyjne. Sprawa dotyczyła jego kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa w okresie od 1980 do 1983 roku, więc w czasie formowania się Solidarności i później stanu wojennego. Kieroński miał wówczas 33 lata, był członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Rozpoczynał pracę jako dyrektor Szkolnego Domu Kultury przy obecnej ul. Bernardyńskiej. Według ustaleń prokuratora Cezarego Kościeszy z Oddziałowego Biura Lustracyjnego Instytutu Pamięci Narodowej w Lublinie, Kieroński ułatwiał esbekom podsłuchiwanie zakonników z sąsiadującego z tym obiektem klasztoru oo. jezuitów. Była to część akcji o kryptonimie „Arka”, która miała na celu m.in. zebranie kompromitujących materiałów na ojca Bronisława Srokę, znanego działacza ówczesnej opozycji.
Z Kierońskim kontaktował się sierżant sierżant Zdzisław Ungert. Dyrektor domu kultury „własnoręcznie napisał i nieczytelnie podpisał zobowiązanie do zachowania tajemnicy faktu i treści rozmów prowadzonych z funkcjonariuszem SB” – ustalił prokurator. Kieroński został zarejestrowany jako kontakt operacyjny o pseudonimie K.S. Za swoją pomoc dostał m.in. dwa kryształowe wazony, pokojową antenę telewizyjną, zapalniczkę gazową, ozdobną kasetę i linoryt z widokiem Zamku Lubelskiego – w czasach PRL uchodzące za trudno dostępne towary luksusowe.
Przymuszony do współpracy
Dziś odwołaniem Kierońskiego zajął się Sąd Apelacyjny w Lublinie. Obrońcy byłego wiceprzewodniczącego Rady Miasta przekonywali, że Kieroński był niejako przymuszony do współpracy przez oficera SB.
– Stanisław Kieroński został zarejestrowany bez jego wiedzy jako kontakt operacyjny – mówił mecenas Marek Mazurek. Jak zaznaczył, brak jest dowodów w postaci podpisów Kierońskiego pod notatkami ze spotkań czy pokwitowania odebrania prezentów – dowodów wdzięczności za współpracę. W jego ocenie sprawozdania sierżanta SB należy oceniać jako pomówienia, a miał je tworzyć, by być lepiej ocenianym przez swoich zwierzchników.
Z kolei drugi obrońca, mec. Andrzej Banaszkiewicz, podkreślał, że nie może być mowy o żadnej współpracy z organami bezpieczeństwa. – Nigdy nie doszło do tego, ażeby pan Kieroński w jakikolwiek sposób wykazał inicjatywę kontaktu z organami ścigania. Kontakty z SB zostały Kierońskiemu narzucone. Chyba po to, żeby funkcjonariusze mogli się wykazać swoją daleko idącą inicjatywą. W żaden sposób pan Kieroński nigdy nie poszukiwał żadnego kontaktu, nie godził się na żaden kontakt z tymi organami bezpieczeństwa, tylko został w to wszystko wprowadzony – argumentował mec. Banaszkiewicz. Podkreślał, że w przypadku odmowy podpisania oświadczenia o zachowaniu tajemnicy Kieroński mógłby się pożegnać z pracą w domu kultury. – Utraciłby podstawy bytu swojej rodziny, to było przymuszenie, które zostało specjalnie zorganizowane – dodał.
– Jeszcze raz oświadczam, że nie współpracowałem, nie podpisałem żadnego dokumentu o współpracy, na nikogo nie pisałem żadnych donosów i chcę powiedzieć, że jestem w bardzo przykrej sytuacji, której muszę po prostu udowadniać coś, czego nie zrobiłem – powiedział sam Kieroński.

Chybione argumenty, zupełne nieporozumienie
Obecny na rozprawie prokurator Cezary Kościesza wniósł o nieuwzględnienie apelacji. – Odnosząc się również do pojęcia definicji współpracy, jaką sformułowała obrona, że to musi być wyłącznie zainicjowane przez lustrowanego, dobrowolne, to oczywiście jest to niezgodne z ustawą lustracyjną. Współpraca musi być tylko tajna i świadoma, zaś w skrajnych wypadkach współpracą jest nawet współpraca pod groźbą utraty życia albo zdrowia przez daną osobę lub osoby jej najbliższe.
Sąd w trzyosobowym składzie podtrzymał wyrok pierwszej instancji. W ustnym uzasadnieniu sędzia sprawozdawca Artur Achrymowicz w dość dosadny sposób rozprawił się z argumentami podawanymi przez obrońców Stanisława Kierońskiego. Ci podnosili w apelacji, że instalacja podsłuchowa została założona już w 1977 roku, trzy lata przed pozyskaniem Kierońskiego, więc jego współpraca przy operacji „Arka” była zbędna.
– Taka teza jest zupełnie chybiona, ignoruje oczywistą ustaloną przez sąd pierwszej instancji prawidłową okoliczność, iż doszło do remontu budynku, w związku z tym należało ponownie przeprowadzić kabel po elewacji budynku, należało odszukać stary wzmacniacz, zweryfikować, czy działa – mówił sędzia Achrymowicz. – To wszystko wymagało dostępu do obiektu, a w związku z tym pewnej konspiracji. Oczywiście późniejsza eksploatacja tej instalacji podsłuchowej wymagała czynności obsługowych, przeglądów, konserwacji, ewentualnych napraw, więc nie jest tak, że skoro w ’77 roku zainstalowano coś, to współpraca pana Kierońskiego była zbędna. To jest zupełne nieporozumienie.
Sędzia Achrymowicz odniósł się też do tezy, jakoby Kieroński był niejako przymuszony do współpracy. – Każdy rozsądny, inteligentny człowiek, tak jak pan Kieroński, mógł spodziewać się, że odmowa może powodować jakieś ograniczenia w szeregu sfer jego życia, zawodowego czy osobistego, jakieś przykrości, kwestii dostępności paszportu, talonu na samochód. Ale to nie są okoliczności, które wyłączają swobodę podjęcia decyzji. Twierdzenie o przymusie jest zupełnie nieuprawnione.
Sąd zasądził od Kierońskiego również 855 zł zwrotu kosztów. Wyrok jest prawomocny. Przysługuje od niego kasacja do Sądu Najwyższego, ale obrońcy najpierw chcą się zapoznać z pisemnym uzasadnieniem i dopiero wtedy podjąć decyzję.
Dzisiejszy wyrok w wymiarze politycznym ma znaczenie tylko symboliczne. Gdyby zapadł w trakcie poprzedniej kadencji samorządu, wówczas Kieroński straciłby mandat radnego. Były wiceprzewodniczący nie startował w kolejnych wyborach samorządowych. Nadal jest działaczem Nowej Lewicy.
Na zdjęciu: Stanisław Kieroński (z prawej) podczas dzisiejszej rozprawy w Sądzie Apelacyjnym. Pierwszy z lewej mecenas Marek Mazurek, w środku Andrzej Banaszkiewicz. Fot Krzysztof Wiejak
Czekam jak na Godota, kiedy powstanie procedura weryfikująca, kto z politykierów był tajnym (bądź jawnym) współpracownikiem dewelo-okupanta.
Obrzydliwy komuch
Rok 80 przychodzi do ciebie SB i mówi że potrzebuje pokoju w domu kultury w którym jesteś dyrektorem. Wiesz że jak się nie zgodzisz to cię wyrzucą i wstawią tam kogoś kto się zgodzi. Co twój sprzeciw zmieni? To nie był nawet jego budynek, tylko oświaty. Takie były realia nie oszukujmy się. Widać nawet po jego „zapłacie” że dostał jakieś śmieci, a nie talon na poloneza no ludzie kochani.
Ryś, tu chodzi o to że skłamał w oświadczeniu lustracyjnym. Gdyby napisał, że współpracował, donosił, pomagał – nic by mu się nie stało, jak tysiącom innym i mógłby startować w różnych wyborach. Przykładem może być taki Leszek Miller wykreowany niemal na męża stanu i śmieje się dzisiaj w twarz represjonowanym przez PZPR ludziom w niby prawożądnej Polsce, a powinien wylądować po stanie wojennym na śmietniku historii. Taki hihot historii.